Ryan spojrzawszy na kartę matki Amore, oniemiał. Zasmucił się faktami jakie mógł dostrzec na formularzu - kobieta mieszkała w domu dziecka... W dodatku na karcie nie widniało imię i nazwisko ojca, matki. Z pewnością Mary nie miała sielskiego życia. Współczuł matce Amore jak tylko mógł, odmówił za nią krótką modlitwę i jeszcze raz, uważnie przeczytał wyblakły formularz. Próbował przerzucić kartkę, być może na drugiej stronie jest coś napisane. Niestety...
Wtem spod jego rąk wyfrunął jakiś papier. Ryan chwycił go w locie i zaczął mu się bacznie przyglądać. Zdziwiony odczytywał kolejno; Name: Amore, Surname: Diaz, Father: -, Mother: Mary Diaz, Date of bir....
Ostatnia rubryka... Ryan westchnął. ''Child care home, Sunset Cove 19a'' -przeczytał. Amore miała trafić do domu dziecka. Smutne, ale prawdziwe. W dodatku wychodziło na to, że jego chrześnica nie ma najbliższej rodziny, nikt jej nie przygarnie. Została porzucona niczym pies schroniskowy.
Przygnębiony Skrzydlaty schował papiery pod koszulę i ruszył w stronę swojego domu. Zarazem był spokojny o Amore, ponieważ miała ona fachową opiekę, ale pragnął, by to wszystko okazało się kłamstwem. Chciał, by Amore miała rodzinę, szczęście. Eh... pech chciał, że nie.
***
Minęło kilka dobrych lat. Ryan wreszcie przyzwyczaił się do swojej skóry (już się dowiedział jak wygląda), zrozumiał do czego służy kuchenka, telewizor, pilot, kosiarka. Jednym słowem czuł się normalnie żyjąc na Ziemi. Nie wyróżniał się pośród tłumu, był po prostu zwyczajny. Czasem nawet zapominał o tym, że kiedyś żył w tak szarym, jałowym niebie i, że w ogóle coś takiego istnieje. Nie dostawał impulsów, z Amore wszystko było w porządku. Skrzydlaty po raz pierwszy zachował się egoistycznie i przez wielki kawał czasu nie sprawdzał nawet co się z nią dzieje. Skoro żyło się jej dobrze, po co miał się zamartwiać?
Ten szmat czasu nie sprawił na nim większego wrażenia, lata w niebie płynęły tak samo szybko. Nim się obejrzał do jego drzwi zapukała wyjątkowa postać.
-Proszę! -wykrzyknął chłopak, który właśnie gotował obiad.
Po domu znów rozległ się dźwięk pukania. Ryan podszedł łaskawie do drzwi, nadal w dobrym humorze. Uśmiech mu zrzedł gdy zobaczył tego, który stał właśnie przed nim.
Do mieszkania wparował sam Gabriel. Minę miał tęgą. To nie zwiastowało niczego dobrego...
-Czyś ty zwariował?! -wykrzyknął Gabryś praktycznie plując w twarz swojemu poddanemu.
-Co się stało...? -zapytał skruszonym głosem Ryan.
-Ty już nie udawaj!
-Serio, co jest?
Gabryś zaczął masować się w skroń, oddychał głęboko próbując pohamować złość, która się w nim gotowała.
-Dobrze, spróbuję spokojnie... -powiedział uspokajając się nieco.
-Słucham. -powiedział Ryan, który właśnie przeżuwał kęs jabłka.
-Dzisiaj mija 17 lat odkąd zacząłeś ''stróżować'' Amore. Za kilka GODZIN dziewczyna idzie do szkoły, o którą wręcz wznosiła modlitwy. Ty w ogóle jej nie pomogłeś. Czy wiesz chociaż jak wygląda?
Ryan długo się nie zastanawiając wypluł zawartość swoich ust wprost na szatę Gabriela. Ten dyskretnie otarł się, po czym wyszedł z mieszkania.
Ryan złapał się za głowę nie wiedząc co począć. Jakim najjaśniejszym cudem upłynęło już 17 lat? Przecież to niemożliwe! Chłopak tak zapędził się w wir ziemskiego życia, że nawet nie spojrzał na zmieniający się ciągle kalendarz. Fakt, nie musiał się o nic martwić. Ciągle miał pieniądze, jedzenie, dom i inne wszelkie dobra, na wyciągnięcie ręki - dosłownie na pstryknięcie palca.
Wtem coś go oświeciło. Skoro rozpoczyna się rok szkolny... Dlaczego nie spróbować iść do ''budy''. Ryan jest Niebianinem. Wszelkie mądrości świata ma w jednym palcu. Nie będzie się musiał o nic starać, a poza nowych ludzi, zawrze przyjaźnie, zobaczy Amore...
Skrzydlaty natychmiast zaczął działać. Dopiero teraz dowiedział się, że chcąc nie chcąc musi iść do szkoły, ponieważ dobroduszny Gabryś załatwił mu to kilka chwil temu. Książki już leżały na stole, a odświętny strój czekał tylko na wyprasowanie.
Po wykonaniu kilku ruchów ''prasowadłem'' Ryan dumny z siebie włożył garnitur i pomknął w stronę nowej szkoły.