poniedziałek, 29 czerwca 2015

Rozdział III - 17 lat...

Ryan spojrzawszy na kartę matki Amore, oniemiał. Zasmucił się faktami jakie mógł dostrzec na formularzu - kobieta mieszkała w domu dziecka... W dodatku na karcie nie widniało imię i nazwisko ojca, matki. Z pewnością Mary nie miała sielskiego życia. Współczuł matce Amore jak tylko mógł, odmówił za nią krótką modlitwę i jeszcze raz, uważnie przeczytał wyblakły formularz. Próbował przerzucić kartkę, być może na drugiej stronie jest coś napisane. Niestety...

Wtem spod jego rąk wyfrunął jakiś papier. Ryan chwycił go w locie i zaczął mu się bacznie przyglądać. Zdziwiony odczytywał kolejno; Name: Amore, Surname: Diaz, Father: -, Mother: Mary Diaz, Date of bir....
Ostatnia rubryka... Ryan westchnął. ''Child care home, Sunset Cove 19a'' -przeczytał. Amore miała trafić do domu dziecka. Smutne, ale prawdziwe. W dodatku wychodziło na to, że jego chrześnica nie ma najbliższej rodziny, nikt jej nie przygarnie. Została porzucona niczym pies schroniskowy.
Przygnębiony Skrzydlaty schował papiery pod koszulę i ruszył w stronę swojego domu. Zarazem był spokojny o Amore, ponieważ miała ona fachową opiekę, ale pragnął, by to wszystko okazało się kłamstwem. Chciał, by Amore miała rodzinę, szczęście. Eh... pech chciał, że nie. 
***
Minęło kilka dobrych lat. Ryan wreszcie przyzwyczaił się do swojej skóry (już się dowiedział jak wygląda), zrozumiał do czego służy kuchenka, telewizor, pilot, kosiarka. Jednym słowem czuł się normalnie żyjąc na Ziemi. Nie wyróżniał się pośród tłumu, był po prostu zwyczajny. Czasem nawet zapominał o tym, że kiedyś żył w tak szarym, jałowym niebie i, że w ogóle coś takiego istnieje. Nie dostawał impulsów, z Amore wszystko było w porządku. Skrzydlaty po raz pierwszy zachował się egoistycznie i przez wielki kawał czasu nie sprawdzał nawet co się z nią dzieje. Skoro żyło się jej dobrze, po co miał się zamartwiać? 
Ten szmat czasu nie sprawił na nim większego wrażenia, lata w niebie płynęły tak samo szybko. Nim się obejrzał do jego drzwi zapukała wyjątkowa postać. 
-Proszę! -wykrzyknął chłopak, który właśnie gotował obiad. 
Po domu znów rozległ się dźwięk pukania. Ryan podszedł łaskawie do drzwi, nadal w dobrym humorze. Uśmiech mu zrzedł gdy zobaczył tego, który stał właśnie przed nim. 
Do mieszkania wparował sam Gabriel. Minę miał tęgą. To nie zwiastowało niczego dobrego...
-Czyś ty zwariował?! -wykrzyknął Gabryś praktycznie plując w twarz swojemu poddanemu.
-Co się stało...? -zapytał skruszonym głosem Ryan.
-Ty już nie udawaj!
-Serio, co jest?
Gabryś zaczął masować się w skroń, oddychał głęboko próbując pohamować złość, która się w nim gotowała.
-Dobrze, spróbuję spokojnie... -powiedział uspokajając się nieco. 
-Słucham. -powiedział Ryan, który właśnie przeżuwał kęs jabłka. 
-Dzisiaj mija 17 lat odkąd zacząłeś ''stróżować'' Amore. Za kilka GODZIN dziewczyna idzie do szkoły, o którą wręcz wznosiła modlitwy. Ty w ogóle jej nie pomogłeś. Czy wiesz chociaż jak wygląda?
Ryan długo się nie zastanawiając wypluł zawartość swoich ust wprost na szatę Gabriela. Ten dyskretnie otarł się, po czym wyszedł z mieszkania.
Ryan złapał się za głowę nie wiedząc co począć. Jakim najjaśniejszym cudem upłynęło już 17 lat? Przecież to niemożliwe! Chłopak tak zapędził się w wir ziemskiego życia, że nawet nie spojrzał na zmieniający się ciągle kalendarz. Fakt, nie musiał się o nic martwić. Ciągle miał pieniądze, jedzenie, dom i inne wszelkie dobra, na wyciągnięcie ręki - dosłownie na pstryknięcie palca. 
Wtem coś go oświeciło. Skoro rozpoczyna się rok szkolny... Dlaczego nie spróbować iść do ''budy''. Ryan jest Niebianinem. Wszelkie mądrości świata ma w jednym palcu. Nie będzie się musiał o nic starać, a poza nowych ludzi, zawrze przyjaźnie, zobaczy Amore... 
Skrzydlaty natychmiast zaczął działać. Dopiero teraz dowiedział się, że chcąc nie chcąc musi iść do szkoły, ponieważ dobroduszny Gabryś załatwił mu to kilka chwil temu. Książki już leżały na stole, a odświętny strój czekał tylko na wyprasowanie. 
Po wykonaniu kilku ruchów ''prasowadłem'' Ryan dumny z siebie włożył garnitur i pomknął w stronę nowej szkoły. 


czwartek, 14 maja 2015

Rozdział II - Archiwum

Ryan był wstrząśnięty całą sytuacją. Przy wdychaniu szpitalnego powietrza czuł nie tylko ten charakterystyczny- słono-rdzawy zapach, ale też woń śmierci unoszący się wraz innymi aromatami typowymi dla takiego miejsca.
Ryan czuł, że teraz od niego zależy przyszły los Amore. Wznosił modlitwy i patrzył żałośnie na dziecko. Wkrótce zdał sobie sprawę, że niepotrzebnie się męczy. Amore spoczywała na rękach matki... matki, która nie żyła.
Kilka sekund później wokoło kobiety zjawiło się mnóstwo lekarzy próbujących przywrócić jej akcję serca- niestety na próżno. Matka jego chrześnicy zmarła, wydawało się, że jest zdrowa jak ryba. Ryan wiedział jedno- na pewno jest to wina Anioła Stróża. Na przykład takiego Carola...
Niemowlę zostało odebrane i włożone do maszyny, której Niebianin nie potrafił nazwać. Był to inkubator. Wiedział, że teraz jest pod fachową opieką i nadzorować ją może już ''od siebie'' [każdy Anioł wie gdy jego chrześniak jest bezpieczny, wtedy może nadzorować go z domu. Gdy jego życiu zagraża niebezpieczeństwo, Skrzydlaty dostaje impuls, który go o tym informuje]
To co widział nie dawało mu spokoju. Postanowił, że dowie się dlaczego pani Diaz zmarła niespodziewanie.
Wrócił do domu. Tym razem nie za pomocą pstryknięcia, a za pomocą nóg. Przeszedł się, bo postanowił wreszcie poznać swoje nowe miasto choć trochę lepiej. Podziwiał skrzące się w blasku słońca dachy idealnych domów, zieleń natury, dźwięki śpiewających ochoczo ptaków... W Niebie nie było aż tak kolorowo. Szara codzienność przytłoczyłaby niejednego Ziemianina. Wydawać się może, że Ziemia to wielka kula, która pożera tysiące istnień i daje w zamian tylko jałowe dni, a tym ''bogatszym'' pozwala cieszyć się życiem. Wcale tak nie jest - przynajmniej w oczach Ryana.
Chłopak zaskoczony był pięknem kuli ziemskiej, którą właśnie powoli poznawał. Nie wiedział nawet jak wyglądają mapy, które przedstawiają zarys kontynentów nie miał bladego pojęcia o tym, że świat jest ogromny, a zarazem malutki. Dopiero powoli zaczynał się o tym dowiadywać.
Będąc tuż przy drzwiach wyciągnął z kieszeni klucz, który zaraz zawędrował w odpowiednie miejsce. Jeden zgrzyt zawiadomił Ryana o tym, że wreszcie jest w swoim nowym królestwie.
Wszedł do środka i ściągnął buty. Zdjął kurtkę, którą zaraz później zawiesił w szafie. W tym momencie zaczął wreszcie rozglądać się dokładnie po swoim domu. Wodził wzrokiem za każdym przedmiotem, który tylko dotknął jego pola widzenia.Był zszokowany pięknem jego fortecy. Gładkie pastelowe ściany, które zdobiły wielkie, ręcznie malowane obrazy, cudowne i miękkie meble obite najprawdziwszą cielęcą skórką, gigantyczne i wygodne łoże przykryte jedwabną pościelą, wiele maszyn, z którymi nie miał nigdy do czynienia - to wszystko go przerażało i zachwycało jednocześnie. Najbardziej jego uwagę przyciągała wielka, czarna deska, którą włączało się przyciśnięciem guzika na jakimś pilocie. Intrygowała go jeszcze bardzo nowoczesna kuchnia lekko kontrastująca z resztą wystroju. Jednym słowem - to wszystko było jego marzeniem. Nie mógł pojąć tego, że chata należy do niego.
Gdy otrząsnął się z wrażenia przypomniał sobie o jakże ważnej czynności. Musiał zbadać dokładnie kim jest Amore i jej rodzina, choć na pozór wcale nie jest to takie łatwe.
Ryan chcąc dowiedzieć się czegoś więcej musiał zasięgnąć porady Gabriela lub na własną rękę wkraść się do archiwum gdzie leżały całe góry papierów przedstawiające coś w rodzaju formularza każdej istoty jaka kiedykolwiek żyła na Ziemi. Postanowił, że nie będzie przysparzał nowych kłopotów Gabrysiowi i dostanie się do schowka choćby nielegalnie.
Ryan wziął głęboki oddech i usiadł niewygodnie na krześle w kuchni. Zdał sobie sprawę z tego, że jest prawie bezradny. Nie wiedział jak dostać się do Nieba ot tak. Z tamtego miejsca - owszem, ale z Ziemi? JAK?! Gdy miał już rozkładać ręce przypomniał sobie o aniele, który był mu dłużny. Skrzydlaty pomógł drugiemu dobre kilkanaście lat temu gdy ten przeżywał kryzys. Dłużnik obiecał mu, że da mu jakąkolwiek pomocną dłoń gdy tylko będzie potrzebował. Więc... Ryan pomyślał, że skoro może prosić Lucasa o wszystko, zażąda od niego szybkiego transportu do Nieba, w którym Luc siedział i pasł tyłek w bujanym fotelu. Natychmiastowo przesłał mu impuls, którego nie mógł zignorować. W odpowiedzi dostał to samo. Automatycznie połączyli się ze sobą. Mogli swobodnie rozmawiać póki jeden z nich nie ''puścił'' trzymającej  ich w uścisku linii. Na szczęście siła była widoczna i mogli bez problemu się komunikować ze sobą. Efektem ubocznym niestety było dość mocne mrowienie w lewej nodze.
Zaskoczony sukcesem Ryan spontanicznie rzucił:
-Halo?! Lucas? To ja! Ryan!
-No taak... -powiedział Luc ziewając.
-Słuchaj jest sprawa... -zaczął podobnie jak Gabriel, który powiadomił go o zejściu na Ziemię.
-No co tam stary? Wal śmiało!
Nie zastanawiając się długo, Skrzydlaty palnął:
-Pomóż mi wejść do Nieba.
Zapewne gdyby w tym momencie Lucas jadłby cokolwiek lub pił cokolwiek, spożywany przez niego  posiłek wylądowałby dwa metry dalej.
-Że co proszę?! -warknął zdenerwowany.
-To co słyszysz. Weź mnie za pół godziny. Najlepiej pod sam gabinet Gabryśka.Tylko wiesz - cichaczem. -Krótko, zwięźle i na temat zainformował Luc'a.
Lucas dobrze wiedział, że od dobrych kilkunastu lat jest dłużny -i to dość poważnie. Łapiąc się za głowę wstał i szybko począł działać. Za parę minut miał ''przynieść'' Ryana z Ziemi do Nieba, niemożliwe...
Anioł mógł to zrobić - oczywiście, ale przeczyło to z zasadami, które zostały na niego nałożone. Zgrzeszyłby, gdyby je złamał. Cóż.. Az drugiej strony Skrzydlaci są stworzeni po to, by pomagać, nieprawdaż?
***
https://scontent-ams.xx.fbcdn.net/hphotos-xaf1/v/t1.0-9/s720x720/10801958_957155657651675_9181850723995374755_n.jpg?oh=29f56b85957475f63ce5f132b6e357ff&oe=55D974CCGodzinę później przerażony spontanicznym zajściem Ryan był już pod samymi Wrotami Niebiańskimi. Był o krok od archiwum. Niestety nie mógł użyć swego przywileju niewidzialności, ponieważ w Niebie najzwyczajniej - nie działał. Nie mógł też swobodnie wejść do Niebios, w końcu teraz jego miejsce jest na Ziemi i sprzeczne z prawem byłoby włamanie się do Miejsca Najświętszego. Jednak postanowił zaryzykować i zrobić coś, czego robić nie powinien. Delikatnie dotknął Bramy, musnął palcami, a ta otworzyła się na oścież wydając z siebie okrzyk nienaoliwienia. Ryan warknął z niezadowoleniem, ktoś mógł go złapać na gorącym uczynku, ale na szczęście wszystkie sokole oczy były w tym momencie ślepe. Podreptał wąską ścieżką prowadzącą wprost do wielkiego, okutego złotem budynku jakim było pomieszczenie, w którym przesiadywał Gabriel, urzędował Gabinet Aniołów Stróżów i mieściło się tak pożądane przez niego archiwum. Oglądając się za siebie spostrzegł, że żadna żywa dusza go nie śledzi. Nawet posłuszne chmury nie buntowały się i po raz pierwszy słuchały go z pokorą.
Wyjął z kieszeni klucz. Klucz, który miało niewielu wybrańców. Gabryś kiedyś mu go podarował w nadziei, że jeżeli kiedykolwiek go zabraknie, będzie mógł polegać na Ryanie, który uratuje coś czego nie mógł zrobić Archanioł. Pech chciał, że ten kluczyk był mu niepotrzebny. Chciał jedynie uchylić wrota archiwum, które tak go interesowało, a nie jakiegoś badziewnego gabineciku swojego ''szefa''. W końcu znalazł odpowiedni przedmiot, który po przekręceniu otworzył drzwi Najświętszego Domu.
Ryan rozglądnął się wsuwając głowę w szparę, którą utworzył. Pusto. Niepewnie postawił nogę na złotym dywanie, który prowadził wprost do pomieszczenia, o które mu chodziło. Kątem oka dostrzegł wieszak na ubrania, na którym ważni Aniołowie zazwyczaj umieszczali swe alby i aureole. Wtem wpadł na genialny plan! Chwycił te dwa przedmioty, które aż świeciły się od nadmiaru dobra i czym prędzej wdział je na siebie. Teraz nikt nie mógł go rozpoznać. Pędem ruszył przed siebie nie bacząc na jego ciężki krok, który mógłby wzbudzić podejrzenia u Aniołów siedzących w Gabinecie. Gdy tylko dorwał się klamki archiwum w twarz chuchnął mu bezczelny, zimny i srogi wiatr, który dobrze współgrał z namnażającą się czarną mgłą, która oplatała jego nogi niczym szal pragnący go spętać. Ryan odgonił chmurę jednym ruchem po czym nacisnął uchwyt, by uchylić wejście do składzika. Bardzo się zdziwił gdy okazało się, że wrota są otwarte. Czyżby Aniołowie zostawiali je w takim stanie, by w każdej chwili coś poprawić w którymś z formularzy? Być może... Ryan szarpnął rączkę i wszedł do miejsca, które tak go intrygowało. Zamknął delikatnie za sobą  mosiężne drzwi i rozejrzał się dookoła. Musiał być szybki. Bardzo szybki. 
Nie zwrócił nawet uwagi na wygląd miejsca. Pędził przed siebie szukając wielkiej szafki przypisanej literce ''D''. Gdy tylko ją ujrzał chwycił szufladę i pociągnął do siebie. Zaczął przebierać w kartach. ''Diamond, Diano, Diap, Diappa, Diapicki, Diasman, Diat, Diate, Diatra...''- czytał szybko nazwiska ludzi znajdujących się obecnie w Sunset Cove. 
-DIAZ! -wykrzyknął nagle widząc formularz osoby noszącej interesujące go nazwisko nie zdając sobie sprawy z tego, że zaraz ktoś go może nakryć.
Przebierał w kartach bez ustanku póki nie ujrzał zdjęcia kobiety, która urodziła Amore. Bez zbędnego myślenia chwycił kartę istoty i po zamknięciu szuflady ruszył przed siebie. W biegu zdążył schować ją w niewidocznym miejscu - pod koszulą. Pośpiesznie otworzył wrota i zaczął mknąć przed siebie. Mijając wieszak zdarł z siebie ''pożyczone'' części anielskiej garderoby i zarzucił je niedbale. 
Potem poszło mu już z górki. Dzięki swojej nadzwyczajnej szybkości zaraz znalazł się przy bramie, którą otworzył po czym wsunął się w szparę między pojedynczymi członami wrót. 
Wtem w powietrzu rozniósł się głośny alarm. Ryan dobrze wiedział co to znaczy - nakryli go na gorącym uczynku. Przyspieszył kroku. Będąc daleko za Niebiańskim Wejściem, spotkał Lucasa, który czekał na niego, by natychmiast zesłać go na Ziemię. Tak też zrobił. Nim Skrzydlaty się obejrzał był już w samym sercu Sunset Cove.
Był spokojny, alarm zaraz ucichnie, Aniołowie się otrząsną  i wrócą do pożerania ton ciastek i picia hektolitrów bawarek. Choćby nawet - Nie rozpoznają go. 
Niebianin rozglądnął się dookoła. Zesłany został do parku miejskiego, którego jeszcze nie zdążył poznać. Tuż przy nim stała dość stara, obłupana ławka. Był to jedyny obiekt do siedzenia jaki znajdował się w zasięgu jego wzroku. Miał chwilę czasu, usiadł na niej mimo woli i wyciągnął spod koszuli kartę, o którą tak bardzo się starał. To co w niej ujrzał, przeraziło go.

środa, 25 lutego 2015

Rozdział I - Po raz pierwszy na Ziemi

W Niebie zapanowała cisza jak nigdy. Wreszcie przyszła druga w nocy i zmęczony dniem Ryan mógł przysiąść w swoim wygodnym fotelu i wreszcie się zrelaksować przy cichej muzyce, dobrej książce z bawarką w ręku. Nareszcie mógł odetchnąć, bo jego zmiennik Carol wrócił z anielskiego urlopu. Dotąd robił ''na dwie zmiany''. Ogarniał papierkową robotę u Gabriela i nadzorował z Góry miasto- Sunset Cove.
Ogólnie jego praca była ciężka. Każdy śmiertelnik myśli, że Anioł nic nie robi, tylko łazi za swoim ziemskim chrześniakiem i pilnuje by nic złego mu się nie przytrafiło. Wcale tak nie jest. Całymi daniami Skrzydlaci pracują bez ustanku, by zapewnić wszelakie dobra ludziom. Fakt, najlepiej mają Aniołowie Stróże, którzy jedynie strzegą Ziemian i mają czas dla siebie, gdy ich podopieczni śpią lub są bezpieczni. Najgorzej zaś mają ci, którzy wysyłani są na typowe ''misje'', które zdarzają się częściej niż jest to w anielskiej mocy. Są to najczęściej wypadki wszelakiego rodzaju, zagrożenia życia wielu osób, katastrofy gdzie często ginie wiele osób tylko dlatego, że Aniołowie mają tyle roboty, że po prostu nie mogą zjawić się w odpowiedniej chwili. Każda Istota Niebieska pstryknie palcem i znajdzie się gdzie chce, więc chociaż to ułatwia im służbę.
Jedyną chwilą wytchnienia był czas, kiedy ktoś zastąpił Anioła na zmianie...
Zrelaksowany Ryan siedział na skórzanym, bujanym fotelu, czytał powieść, którą o dziwo napisała ludzkie stworzenie. Zaskoczony był tym, że mogła ona napisać coś tak cudownego, wciągającego. W końcu sam był zbyt inteligenty,  idealny, bez skazy więc mógł się dziwić, że człowiek wydał coś, co go pochłonęło żywcem. Zaczytany pił herbatę z mlekiem i co chwila patrzył kątem oka na zegar. Miał czas dopóki Gabriel go nie wezwie. Teraz on miał zasłużony urlop. Był bardzo związany z tym Archaniołem i wiedział, że przedłuży mu wolne o parę dni.
Kiedy do końca książki zostało mu zaledwie kilkanaście stron, poczuł, że zaraz padnie jeżeli jej nie zamknie. Musiał wreszcie się wyspać, choć w głębi duszy Niebianinie nie potrzebują snu. On był jednym z wyjątków. Był nadzwyczajnym śpiochem. Zasnął około 4 nad ranem w swoim wygodnym, dużym łożu.
Obudził go dziwny pisk. Był to oczywiście dźwięk, którego żaden Skrzydlaty nie mógł zignorować. Ryan gwałtownie otworzył oczy i wstał. Zdążył jedynie wdziać na siebie spodnie, kiedy w jego drzwiach do sypialni stanął sam Gabriel. Zazwyczaj podczas takich akcji sam Archanioł nie zjawiał się, ale wysyłał swoich podwładnych, takich jak Carol czy Ryan. Widocznie sytuacja była wyjątkowa.
-Ryan, jest sprawa.- oznajmił spokojnie, ale stanowczo Gabriel.
-Wal śmiało.
-Otóż... widzisz... bo, ale, bo ponieważ... muszę przerwać ci tę wymarzoną przerwę urlopową.
-Co?! Dlaczego?!- krzyknął zdenerwowany
-Sprawa jest poważna. Bob, ten z sektora Sunset Cove przeszedł już na zasłużoną emeryturę.
-Jaką emeryturę?! To tak można?!- warknął zaskoczony.
-No stróżował już ponad siedem tysięcy lat, więc... No ale do rzeczy! -wrócił do tematu Gabriel. -Bob uparł się, że dokładnie za pół godziny wybija godzina końca jego służby. A teraz, jest właśnie w trakcie stróżowania.
-No, ale co to ma do mnie? Dlaczego tu przyszedłeś i zakłóciłeś mi mój upragniony sen?
-Daj mi dokończyć!- podniósł głos. -Godzinę  temu na świat przyszła mała dziewczynka. Amore Diaz. Jej Aniołem był właśnie Bob. A z racji, że Bob przechodzi na rentę... No chyba rozumiesz, nie?
-Że ja mam być jej Aniołem?! Chyba zwariowałeś! -zrozumiał wreszcie i popukał się w czoło.
Ryan siadł na łóżku i złapał się za głowę.
-I co? Niby mam tak zejść na Ziemię jakby nigdy nic i gapić się w tę całą Amore do końca jej życia?! Przecież ja nie mogę! Nie jestem na to gotowy!- próbował się usprawiedliwić.
-Ale zawsze mówiłeś, że to twoje marzenie! A teraz nie mamy Aniołów na stanie... Bóg wszystko wyliczył, każdą minutę. Albo ty, albo to niewinne stworzenie umrze.
Ostatnie zdanie najbardziej go poruszyło. Zdał sobie sprawę, że właśnie w tym momencie może uratować człowieka, bo jak mu było wiadomo, gdy istota ziemska nie ma Anioła Stróża- umiera. Gdy Anioł Stóż umiera (co zdarza się rzadko, jest prawie niemożliwe) lub po prostu ich brak- kona i człowiek. Teraz już wiadomo dlaczego niektórzy umierają nagle... bez powodu.
Postanowił stawić czoło zadaniu i zmierzyć się z trudem życia na Ziemi.
-To kiedy mam się pakować?- zapytał głupio.
-Ty nie myśl o pakowaniu, dom na Ziemi jest już gotowy. A dziewczynka czeka na ciebie.
***
Sam proces przedostania się na Ziemię nie był trudny. Ryan pstryknął palcem i pojawił się w mieście gdzie miała żyć Amore Diaz. Początkowo nie wiedział co ma ze sobą zrobić. Nie miał bladego pojęcia, ale przed pojawieniem się w Sunset Cove, Gabriel obiecał mu, że przez kilka godzin załatwi zastępstwo- co graniczyło z cudem- by chłopak mógł przyzwyczaić się do nowej sytuacji.
Przedostał się pod wskazany adres oczywiście muśnięciem dłoni. Gdy stał przed domkiem trochę zaniemówił.
-Ale to piękne! -wydukał.
Faktycznie- jego dom był mały, ale cudownie wykończony. Podobny był on do wiejskiego domku, ale stał praktycznie w centrum miasta. Ryana najbardziej urzekło to, że był w całości zrobiony z drewna.
Jak widać, tym razem Gabriel i załoga postarali się o dobrobyt Anioła.
Młody Anioł zdał sobie sprawę z tego, że życie na Ziemi prawie nie różni się od życia w Niebie. Co prawda było kilka różnic np. to, że na dole istniało takie coś jak ból, a na Górze nie. Na Ziemi nie panowała wieczna jasność tak jak dotychczasowym miejscu pobytu Ryana.
Skrzydlaty szybko poczuł, że będzie mu się tu mieszkało wspaniale. Domek był mały, ale przytulny i bardzo się różnił od nieprzyjemnego mieszkania w Niebie.
Zdążył rzucić okiem na to miejsce. Nawet nie przejrzał się w lustrze - nie wiedział jak wygląda na Ziemi. Wiedział jedno- musi się śpieszyć. Zaraz popędził do szpitala gdzie przebywała Amore. Zdążył na czas.
Musiał jakoś sprytnie się ukryć. W końcu nie mógł wejść do sali od tak. Użył jednego z najlepszych anielskich przywilejów -niewidzialności.
Wkrótce był już na porodówce. Zobaczył ucieszoną mamę trzymającą nowo narodzone dziecię. Sam cieszył się jej szczęściem i wpatrywał się w matkę i córkę jak namalowany przez mistrza pędzla obrazek.
Dostał nagle impuls. Impuls, który znał tylko Anioł. To znów był Gabriel. ''Świetnie się spisałeś. Oto twoja Amore...''- usłyszał w głębi swojego umysłu. Tak, to był Gabriel.
Przez kilkanaście minut gapił się na szczęśliwą, ale niepełną rodzinę - brakowało jeszcze ojca.
Wkrótce to co zobaczył zmroziło mu w żyłach jego niebieską krew. Przestraszył się jak nigdy. Wiedział, że musi interweniować. Zaczął wznosić modlitwy o Amore... To był jego pierwszy ratunek...